
Obrona Łańcuta
Bitwa pod Starym Młynem w Albigowej, która rozegrała się między 10 Pułkiem Strzelców Konnych a 1 Dywizją Górską Wehrmachtu w godzinach popołudniowych 9 września 1939 roku była częścią wielkiej obrony Łańcuta. Około 15 rozpoczął się atak Niemców na dywizjon rozpoznawczy mjr Swięcickiego, którego kwatera mieściła się w tym młynie. Około 17 rozpoczeła się silna wymiana ognia, wojska niemieckie weszły do Albigowej od strony Kraczkowej i od południa tak, ze wspomniany dywizjon musiał wycofać się w stronę Markowej (mimo pomocy wysłanej przez dowództwo Pułku Strzelców Konnych - 101 Kompani Czołgów Rozpoznawczych). W godzinach nocnych Niemcy wkroczyli do Łańcuta od strony zajętej przez nich Albigowej.
W mieście było wielu rannych żołnierzy, którym Niemcy nie udzielali pomocy. Z inicjatywy hrabiny Elżbiety Potockiej i dra Jana Jedlińskiego powstał dla tych żołnierzy prowizoryczny szpitalik w klasztorze sióstr boromeuszek. Siostry opiekowały się około trzydziestoma bardzo ciężko rannymi. "Matka przychodziła po 8-10 godzinach zupełnie wyczerpana pracą kuchni pisał Alfred Potocki. W końcu listopada z inicjatywy Alfreda Potockiego i zarządu miasta zorganizowano kuchnię dla obywateli miasta w budynku boromeuszek. W zarządzie kuchni zwanej obywatelską znaleźli się panie Niedentalowa, Szczurkowa oraz adwokat Wysocki. Hrabia Alfred Potocki zapewnił stałą dotację. Dzięki dyrektorowi Ordynacji - Szczęsnemu-Dwernickiemu kuchnia otrzymała dodatkowe środki żywnościowe i kartki na żywność tzw. bezugscheiny. Zarówno hrabina Potocka jak i jej syn prawie codziennie odwiedzali kuchnię doglądając jej funkcjonowania.
Niemcy wiedzieli o tej sprawie jednakże stosunki w jakich pozostawali z "zamkiem" - gdzie mieścił się sztab wojskowy - umożliwiał funkcjonowanie kuchni. Józef Bieniasz - w swoich wspomnieniach przechowywanych w Miejskiej Bibliotece Publicznej - opisywał, że ze starostwa w Jarosławiu przyszło polecenie zamknięcia kuchni, gdyż w klasztorze boromeuszek miał zostać urządzony szpital wojskowy niemiecki. Dlatego kuchnię przeniesiono do prywatnego domu Kreszów przy ul Grunwaldzkiej.
Po wybuchu wojny ze Związkiem Sowieckim Niemcy wyłapywali jeńców rosyjskich i zamykali w budynkach sądu. Dzięki przychylności naczelnika sądu Jana Dąbrowskiego udało się przemycać posiłki z kuchni dla Rosjan. Dozorca więzienia Jaworski przy pomocy trzech-czterech więźniów dostarczał posiłki do więzienia. Kuchnia dotrwała do końca okupacji dzięki głównie ofiarnej pracy sióstr boromeuszek: Stanisławy, Damazji, Domicjany, Belarminy i innych. Pamiętajmy o nich przechodząc wśród ich grobów na łańcuckim cmentarzu. Jeden z pomysłodawców kuchni - Józef Bieniasz, kiedy został wywieziony do obozu, jego obowiązki przejęłą pani Nidentalowa. Wedle szacunków Józefa Bieniasza kuchnia wydała w czasie wojny prawie sześćset tysięcy posiłków. Kierowniczką kuchni przez okres wojny była siostra Belarmina.


Z kolei w swoich Pamiętnikach hrabia Alfred Potocki wspomina, że na kilka tygodni przed wybuchem wojny był u cudownej Matki Boskiej w Leżajsku, "tak często przyjmującej błagalne modlitwy moich przodków w krytycznych momentach. Modliliśmy się o to, by terror i okrucieństwa wojny oddaliła od naszego drogiego kraju i by Łańcut został ochroniony."
Z chwilą nastania zimnej jesieni Potocki załatwił cztery wagony węgla, potrzebnych do funkcjonowania pieców kuchni, która musiała mieć zapewnioną działalność przez 10 godzin dziennie...
W Łańcucie nie było siedziby Gestapo. Znajdowałą się ona w Jarosławiu (starostwo któremu podlegał wówczas Łańcut) natomiast w każdym większym ośrodku starostwa znajdował się posterunek żandarmerii; istniał on także w Łańcucie. Na jego czele stał - przez cały okres okupacji - porucznik Eilert Dieken.
Posterunkowi łańcuckiemu podlegały punkty w Albigowej, Leżajsku, Żołyni i Rakszawie. Ze względu na małą liczbę ludności w Łańcucie nie funkcjonował także aparat policyjny SiPo - Policji Bezpieczeństwa (w skład którego wchodziły Gestapo oraz Kripo: Tajna Policja oraz Policja Kryminalna).
Żandarmi niemieccy, spośród których szczególnym okrucieństwem odznaczał się Josef Kokott brali udział w akcjach eksterminacji polskiej i żydowskiej ludności miasta. Szczególnie ponurym okazał się dzień 3 lipca 1943 roku, kiedy to w mieście znaleziono zwłoki żandarma niemieckiego, co było powodem akcji odwetowej zorganizowanej przez Niemców. Na podwórzu tutejszego gimnazjum rozstrzelano wówczas dwóch mieszkańców miasta, a ponad 60 osób wywieziono do obozu w pobliskim Pustkowie. Dieken i Kokott uczestniczyli także w akcji eksterminacji markowskich Żydów i rodziny, która ich przechowywała w marcu 1944 r. Zamordowano wówczas całą, ośmioosobową rodzinę Ulmów zadenuncjowanych przez granatowego policjanta z Łańcuta.
